Pachniesz morzem.
Szum fal wypełniał jego myśli od dnia narodzin. Na Driftmarku nie było przed nim ucieczki; przedzierał się przez zamkowe mury, szeptał nocami zza otwartych okien, nawoływał porankami z syrenią tęsknotą. Wzywał niemowlę, chłopca, w końcu młodego mężczyznę, powtarzając jego imię w dźwięku, z jakim woda rozbijała się o skały.
Nauczył się żyć ze smakiem morza w ustach i jego zapachem na skórze.
Rozkołysany pokład pod nogami był mu domem bardziej, niż smagane wiatrem mury Driftmarku; był solą i słońcem, był zbrązowiałą od złocistych promieni skórą i pęcherzami na dłoniach, które pękały w zetknięciu z szorstkimi splotami okrętowych lin.
Był Wąskim Morzem, a Wąskie Morze było nim.
Składał się z wysepek, mielizn i zdradliwych zatoczek, ze sztormów szalejących w pociemniałym spojrzeniu i bezwietrznych dni, kiedy każdy jego dotyk przypominał muśnięcie ciepłych fal. Knykcie stwardniałych dłoni były jak Korona Króla Merlingów, włosy – na lądzie srebrzyste, na morzu przybierające barwę brudnego złota – jak piaszczyste plaże Tarth, śmiech jak huk wody rozbijającej się o klify Zatoki Rozbitków.
Pachniał morzem, a morze pragnęło pachnieć nim.
Ogień był żywiołem rodu Targaryen, lecz przyroda nie znosi pustki – równowagę stanowiła woda będąca dominium rodu Velaryon. Na pokładzie pojawił się jako siedmiolatek; tego samego dnia niemal utonął, poznając smak słonej, przeraźliwie zimnej śmierci. Skrzypienie okrętowych lin i śliski pokład towarzyszyły mu przez sześć kolejnych lat, do dnia, w którym odesłano go na królewski dwór w roli giermka. W stolicy niemal każdego wieczora spoglądał na Zatokę Czarnego Nurtu, za nic mając kpiące sarkanie Arysa Swanna.
Patrzył na morze, a morze odpowiadało mu z tęsknotą.
Mógł wrócić na pokład dopiero, gdy ukończył szesnasty dzień imienia, po zdobyciu rycerskich ostróg na turnieju w Turni, gdzie zwyciężył walkę na kopie. Jego radość oraz dumę mąciła myśl, że przebywa zbyt daleko brzegu.
Zbyt daleko od domu.
Oddychasz bólem.
Wciąż czuł drżenie jej ciała i zimną jak lód skórę.
Kiedy dotarli do płonącej galery, było zbyt późno na pościg. Snujące się po niebie czarne wstęgi były zapowiedzią tragedii, przerażenia i wściekłości.
Zwłaszcza wściekłości.
Ktoś nieustannie powtarzał
wszystko będzie dobrze, a każde
dobrze przeszywające zasnute dymem powietrze było jak uderzenie bicza. Jego koszula nasiąknęła wodą, chłód wkradał się w żyły, determinacja torowała drogę do kajuty i cały świat – każdy element, z którego powstał – ograniczał się wyłącznie do niej.
Do jej drobnego ciężaru, drżenia obejmującego ciało i spojrzenia pozbawionego blasku.
Rhaenys nie powiedziała ani słowa, ale wiedział.
Tamtej nocy i długie lata później – ciągle wiedział.
Kiedy zniknęła z jego oczu pod stosem koców, otumaniona tragedią, makowym mlekiem i żałobą, usiadł na podłodze przy jej łóżku, kładąc broń na kolanach – dokładnie tak, jak robił to dziesiątki razy później. W tamtej chwili – ze zdumieniem odkrywając ranę na ramieniu i zlepiającą materiał koszuli krew – nieśmiało zaczął pragnąć tylko tego.
Być blisko niej.
Już zawsze.
Nawet za cenę morza.
Smakujesz solą.
Jej usta są miękkie i czerwone, ale pocałunek nieporadny, zbyt nerwowy. Dłonie wędrują pod koszulę, muskając opuszkami napięte mięśnie i właśnie wtedy – zbyt późno – dociera do niego, że to
niewłaściwe.
Drży ze strachu, odsuwając się od niej, choć jest wyższy o półtorej głowy i cięższy o dobre kilkanaście kamieni. Zawsze była drobna. Zawsze była jego małą siostrą.
Smakujesz solą, szepczą rozchylone usta;
na pewno tego nie chcesz? dopytują smukłe palce, rozwiązując sznurki gorseciku.
Nie odpowiada. Morze za jego plecami – gniewne, skotłowane, o wodach czarnych jak smoła – mówi za niego.
Jej oczy lśnią w blasku księżyca. Ma gładką, białą jak mleko skórę i piękne piersi; to właśnie piękno prowadzi ją do zguby.
Martwię się o ciebie, jego głos brzmi jak narastające echo sztormu. Oczy, zwykle barwy wrzosów, są niemal purpurowe z tłumionego gniewu.
Gdzieś uleciała jej pewność siebie, coś, czego zawsze mu brakowało.
Jakbyś się czuł, gdyby skradziono ci wszystkie marzenia? warknęła, zasłaniając piersi drobnymi dłońmi. Nie rozpłakała się, ale nawet w skąpym świetle dostrzegał łzy w jej oczach i to one zabolały go bardziej niż wszystkie cięgi, które dostał w życiu – a zebrał ich sporo.
Ostatnie kilka księżyców było koszmarem, przez który on brnął z mozołem jak w bagnie, ona z kolei stąpała leciutko, jakby przemierzała ciepłą plażę. Małżeństwo zawisło nad rodzeństwem Velaryonów ze złowrogością godną katowskiego topora; Lord Pływów mówił o zachowaniu czystości krwi, o starożytnych więzach, o poczuciu bezpieczeństwa, o czystym valyriańskim, w którym porozumiewał się cały Driftmark, ale Aenys słyszał jedynie huk morza.
Słyszał potężny, bezwzględny sztorm, który nadciągał na pozbawione osłony ciało.
Jeszcze tamtej nocy – na trzy dni przed ślubem – opuścił Driftmark, mnąc w dłoni list skreślony ręką samego króla.
Tętnisz życiem.
Dopadał przeciwnika błyskawicznie, odbijając jego miecz i uderzając w tarczę z taką siłą, że wokoło sypały się drzazgi. Czasami byli szybsi od niego i wywijali się jak frygi – jednak wtedy tracili czas, żeby się odsunąć i wziąć zamach.
Wystarczyło się nie wahać.
Prawie nie czuł ciosów, które przyjmował na własne ciało; atakując, zmuszał do odwrotu, a gdy krawędzie tarcz zwierały się ze zgrzytem, czasem łapał za ich brzegi i niwelował odległość.
Tak, by było za blisko na broń.
Odrzucał treningowy miecz i zaczynał okładać pięścią, dając upust całej wściekłości i rozczarowaniu jakby przeciwnik był jego ojcem, starszym bratem lub – najczęściej, zbyt często – bestiami, które skrzywdziły Rhaenys. Uderzał w żebra, w nos, w zęby, znów w żebra, aż konkurent gubił oddech, później jeszcze raz, aż padał na ziemię, kaszląc krwią. To, co działo się później – pięści unurzane we krwi, złamane szczęki, ciała wdeptane w bruk, utraty przytomności – to wspomnienia ukryte za czerwoną mgłą wściekłości.
Najczęściej to Arys wyciągał po niego potężną łapę, odciągając od ofiary z cichym
już dosyć na ustach.
Tak, chrypiał w odpowiedzi Aenys, opuszczając bezwładnie ręce.
Dosyć.Kiedy zsuwał tarczę z przedramienia, zawsze przychodził wstyd. Był przerażony tym, na co potrafił się zdobyć. Był przerażony tym, że nie pamiętał, kiedy tego dokonał. W takich chwilach nie czuł się jak rycerz Białej Gwardii, nie czuł się jak ktoś, kto w stoi w pełnym blasku.
Ani trochę.
Żyjesz tęsknotą.
Biały płaszcz na jego ramionach nie miał żadnego ciężaru. Był utkany ze wspomnień – z dnia, w którym władca wezwał Aenysa do Królewskiej Przystani, by przywdział biel w uznanie za ratunek na Wąskim Morzu.
Z chwili, kiedy obserwował, jak Arys zdobywa tytuł rycerski, pokonując rycerza, któremu nie podołał Velaryon.
Z tych kilku uderzeń serca, kiedy podczas ceremonii wstąpienia do Gwardii dostrzegł Rhaenys; wątpliwości opuściły jego umysł jak cofająca się fala, bowiem powód, dla którego zgodził się przywdziać biel, uśmiechał się delikatnie, wprawiając ukryte pod zbroją serce w szaleńczy bieg.
Zrzekł się wszystkiego nie otrzymując w zamian nic – każdy Gwardzista zgadzał się na równie gorzki układ, myśląc o królestwie. O królu. O królowej.
O księżniczce, która już dawno przestała być potrzebującą opieki dziewczynką.
To życie było prostsze; wystarczy służyć wiernie. Słyszeć, lecz nie słuchać. Być posłusznym. Chronić.
Żyć dla korony. I dla korony umrzeć.
Minęły cztery lata odkąd przywdział biały płaszcz; wystarczająco wiele czasu, by zmieniło się wszystko poza królem, tlącym się w sercu uczuciem i morzem, które było tam, gdzie zawsze.
Tego jednego nie mogła odebrać mu służba – widoku migoczącej w świetle słońca wody.
I cierpliwego oczekiwania, aż morze przywoła go po raz ostatni.